Witaj!

wtorek, 13 stycznia 2015

Epilog

"...Miłość nie miłością,
Jeżeli zmiana skłoni ją do zdrady,
Albo odstępca skusi niestałością.
O nie! Lecz miłość jest pochodnią trwałą,
Patrzy na burzę, niczym nie zachwianą;..."
William Shakespeare, Sonet 116

              Szedłem przez wielki park. Jako że, wiosna była w pełni, wokół było bardzo zielono. Wszędzie kwitły kwiaty, latały ptaki. Była to spokojna okolica, więc nie słychać było gwaru miasta. Było tam pięknie. Kroczyłem jedną ze ścieżek, która dążyła ku niewielkiej fontannie pośrodku ogrodu. Dróżka była pokryta białym żwirem. Gdy spojrzałem na prawo, rosły tam płaczące wierzby. Bardzo kojarzyły mi się z Babcią Wierzbą z Pocachontas. Na lewo, w oddali stała duża altana. Częsta tam przebywali pacjenci. Ja wolałem usiąść pod jakimś drzewem.
               Skręciłem w prawo. Wierzby rosły blisko muru, oddzielającego szpital od reszty świata. Nie straszył. Był porośnięty bluszczem, który nadawał mu pewnego uroku. Nie było widać szarego koloru ogrodzenia, tylko zieleń.
              Usiadłem pod jednym z drzew. Mogłem się tam ukryć i nikt nie mógł mnie znaleźć. Nie często ktokolwiek tam przychodził. Byłem tam tylko ja.
              W dłoni trzymałem książkę Agathy Christie „Morderstwo w Orient Expressie”. Znałem ją na pamięć, ale nie miałem nic lepszego do wyboru. Zacząłem to czytać. Chciałem jakoś się wyciszyć i uspokoić. Louis pojechał zaledwie pół godziny wcześniej. Nie wiedziałem, co mogłem ze sobą zrobić. Bezsensowne było czekanie, bo bym zwariował. Postanowiłem się jakoś wyłączyć.
          Przewracałem kolejne strony powieści. Jak zwykle bardzo się wciągnąłem. Jednak, co jakiś czas w mojej głowie pojawiał się wizja dziewczyny, która zaraz się pojawi. Musiałem to przepędzić z mojej głowy. Pozostawało mi tylko czekanie.
          Może mijał godziny. Nie pamiętam dokładnie. Park w pewnym momencie opustoszał. Nie zwróciłem na to na początku uwagi, ale w pewnym momencie mnie to zastanowiło. Pewnie wszyscy poszli już na obiad. Lekarze czasem pozwalali mi się odciąć od wszystkich. Byłem tam na nico innych zasadach. „Były agent MI6” i już wszyscy wokół mnie latali. Musieli to chyba robić. Ciekaw byłem czy O, jakoś się mną interesowała. Czy ciekawiła się, co się ze mną działo. Jednak gdyby się pojawiła w szpitalu, kazałbym jej się wynosić.
            Co jakiś czas poczułem powiew powietrza. Unosił on lekko moje włosy, ale od razu potem słabł.
Nie byłem świadom tego, że ktoś biegł pośród parku i mnie szukał.
Z przejęciem czytałem kolejne akapity książki.
Ta osoba stąpała pomiędzy alejkami i była zdesperowana, bo nie mogła mnie znaleźć. Związała swoje włosy, bo bardzo jej przeszkadzały.
Kolejne dialogi powieści, coraz bardziej mnie wciągały.
W końcu skręciła w stronę wierzb i znalazła swoją zgubę.
-Dzień dobry, czy mogłabym się dosiąść?- usłyszałem delikatny kobiecy głos. Zdziwiło mnie to, że ktokolwiek mnie tu znalazł.
-Proszę…- powiedziałem i zawiesiłem głos. Spojrzałem na postać, która stało koło mnie.
              Dziewczyna była dosyć wysoka i szczupła. Miał włosy w odcieniu ciepłego brązu, wpadającego nieco w blond. Spięte były one w kucyka, ale widać było, że robiony był w pośpiechu. Miała delikatnie karmelową cerę. Ubrana była w czarną bluzkę na ramiączka. Nie dziwiłem jej się, przecież było gorąco. Założyła też białą spódniczkę nieco za kolana. Była na bosaka. Widziałem, że była zdyszana, musiała przed chwilą biec. Jednak na jej twarzy pojawił się uśmiech.
            Nie wierzyłem, że ona tam stała. Nie potrafiłem zaufać swojemu umysłowi. Mógł znowu płatać mi figle, ale wierzyłem, że tak nie było.
         Niepewnie wstałem z miejsca, wypuściłem książkę z rąk. Staliśmy tam naprzeciwko siebie i obydwoje niedowierzaliśmy w to, co widzieliśmy. 1009 dni.
-Jade- wyszeptałem. Wtedy po jej policzkach zaczęły płynąć łzy, ale nie schodził z twarzy uśmiech. Odwzajemniłem go. Ona tam stała, dobry Boże, ona tam była.
               Dziewczyna podbiegła do mnie i zarzuciła ręce na ramiona. Od razu złapałem ją w tali i przyciągnąłem do siebie. Naprawdę ją wtedy przytulałem.
-Harry- powiedziała płacząc mi w ramię. Zaśmiałem się cicho.
-Tak Jade, to ja- oznajmiłem i usłyszałem jej śmiech. Odsunęła się ode mnie kawałek, żeby popatrzeć mi w oczy. Nadal płakała, ale ze szczęścia.
-Harry, obiecuję, że już nigdy cię nie zostawię. Błagam wybacz mi, że to zrobiłam. Kocham cię najmocniej na świecie- mówiła szybko. Bardziej bełkotała. Nie wytrzymałem i przyciągnąłem ją, żeby ją pocałować. Kiedy poczułem jej wargi na moich ustach, byłem w siódmym niebie. Całowałem ją bardzo delikatnie, byle jej nie stracić. Ona szybko odwzajemniła pocałunek i szeptała, co chwilę „kocham cię”. Nie mogłem przestać. Tak bardzo za nią tęskniłem. W dodatku to była moja, najprawdziwsza Jade. Myślałem, że umrę tam ze szczęścia.
-Ja ciebie też kocham- powiedziałem.
              Długa tam staliśmy i się całowaliśmy. Nie potrafiłem, nie umiałem przestać. Kiedy w końcu nieco się już ogarnąłem, chciałem z nią porozmawiać. Odsunąłem się od Leto. Ona nadal się we mnie intensywnie wpatrywała. Wzięła jeden z kosmyków moich włosów i założyła go za ucho.
-Zmieniłeś się- powiedziała. Usłyszałem to już drugi raz w ciągu jednego dnia.
-Ty też- zauważyłem. Ona się cicho zaśmiał.-Nawet nie wiesz jak tęskniłem- kiedy to powiedziałem, ona posmutniała.
-Chyba wiem. Strasznie źle się czuję z tym, że poniekąd przeze mnie tu jesteś- odparła i zaczęła mocniej płakać. Nie mogłem tego wytrzymać. Co z tego, że z tęsknoty za nią skończyłem w szpitalu? Nie obchodziło mnie to. Ona już wróciła i wszystko się zmieniło.
-Jade, nic nie szkodzi- wyszeptałem. Ona popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
-Jak to nic nie szkodzi? Zmarnowałam ci blisko 3 lata twojego życia. Wiem, że chciałeś się zabić- mówiła z przejęciem.
-Ale to już się nie liczy, teraz tu jesteś i nic nie ma znaczenia kochanie- uspokoiłem ją nieco. Na jej twarzy powrócił uśmiech.
-Już nigdy więcej cię nie zostawię. Moja głupia matka, już mi nic nie zrobi. Będę teraz tylko z tobą. Wiem, że stąd wyjdziesz- powiedziała, a ja poczułem, ze po moich policzkach też płyną łzy. Jednak byłem wtedy zbyt szczęśliwy, żeby się tym przejmować.
-Wyjdę stąd. Już wszystko będzie dobrze- wyszeptałem i ją przytuliłem. Nie umiałem jej wtedy puścić.
-Za wszystko dziękuj Louisowi. Znalazł moją menadżerkę i wszystko mi powiedział- wytłumaczyła mi. Aczkolwiek zaintrygowało mnie to, kogo Lou znalazł.
-Menadżerkę?- zapytałem. Jade odsunęła głowę i stykaliśmy się wtedy nosami.
-Udało mi się. Zostałam aktorką- oznajmiła. Olśniło mnie. Pewnie, dlatego Ayumi i Liz tak się podekscytowały, kiedy dowiedziały się, kim jest Jade.
-Gratuluję księżniczko- wyszeptałem.- Zawsze w ciebie wierzyłem- usłyszałem jej cichy śmiech.
-Tylko wiesz Harry, ja nic o tobie nie wiem- zauważyła z lekkim grymasem. Ja udałem, że nad czymś się zastanawiam.
-Nie mam pojęcia, jaki jest twój ulubiony kolor czy chociażby, kiedy masz urodziny- spostrzegłem. Jade wtedy się odsunęła i wyprostowała.
-Witam pana, mam na imię Jade Leto, liczę sobie 21 wiosen i mieszkam w Los Angeles- powiedziała i wyciągnęła do mnie rękę. Ja również udałem, że jestem poważny.
-Witam, ja nazywam się Harry Styles, mam 29 lat. Byłem agentem MI6, ale teraz skończyłem w wariatkowie- odparłem i potrząsnąłem jej dłonią.
-Mam nadzieję, że stworzymy zgrany duet, panie Styles- powiedziała Jade.
-Ja tez mam taką nadzieję, pani Leto- przytaknąłem, a na mojej twarzy pojawił się uśmiech. 

Nieraz dom z kart może się zniszczyć. Może zostać zburzonym,
a karty można rozrzucić, a ich szukanie może pochłonąć mnóstwo czasu.
Jednak nie znam takiego domku, którego nie można z powrotem złożyć.
Jedyny słowny zapis z dziennika Harry'ego Styles'a, byłego pacjenta szpitala...

_________________________________________________________________________________

Wszystko się kiedyś musi skończyć. Taki koniec był w planach od samego początku i żałuję, że się z wami rozstaję! To było moje pierwsze opowiadanie i w finalnej wersji, jestem z niego w miarę zadowolona...ALE....będzie mi was brakować!!!! Będzie mi brakować czytania waszych komentarzy, patrzenia na ilość wyświetleń i w ogóle całego blogowania!!! Rozstania się z moimi kochanymi, skrzywdzonymi przeze mnie bohaterami jest bolesne. Nie chciałam, żeby zawsze wszystko im się dobrze układało, bo...to...jest...życie! Czasem tak bywa, ale jednak wszystko się dla niektórych dobrze skończyło...
Możecie jeszcze napisać tu po raz ostatni, jak sobie wyobrażacie dalsze losy bohaterów. Możecie wyrazić swoje uczucia, jaki moment w całym opowiadaniu wam się najbardziej podobał, cokolwiek...
Żegnam czule...
Wróć....
JESZCZE NIE ŻEGNAM!!!! :D
Stwierdziłam,  że za bardzo będę za wami tęsknić i już teraz serdecznie was zapraszam na mojego nowego bloga, z totalnie innym, jeszcze bardziej pokręconym opowiadaniem!!!
Nie było jej przez 14 lat. 5114 długich dni bez mojej najlepszej przyjaciółki. 5114 nocy rozmyślania nad tym co zrobię, gdy Caroline się odnajdzie. A teraz...Jak mogę jej pomóc, żeby mogła zacząć żyć? Jak mogę to zrobić? Czy coś mi w tym pomoże?

Mam nadzieję, że spodoba wam się równie bardzo (może nawet bardziej) jak La Masion Des Cartes (o ile w ogóle wam się podobało :P)
Więc...do zobaczenia :D

wtorek, 6 stycznia 2015

Chapitre 43

             Bałem się przekroczyć progu pomieszczenia. Nie wiedziałem, co mogę poczuć, gdy znowu go zobaczę. Myślałem, że znowu powróci do mnie jakieś uczucie, jakim go darzyłem. Jednak starałem się wyrzucić tę myśl z mojej głowy.
            Wszedłem na świetlicę. Tam odbywały się wszelkie widzenia z bliskimi pacjentów. Często też mieszkający tu ludzie przebywali tam, żeby porobić coś w czasie wolnym. Nie lubiłem tam przychodzić. Wszędzie byli tam obecni przedstawiciele gatunku homo sapiens, którego nienawidziłem. Wtedy miało być inaczej.
            Pośrodku pomieszczenia siedziała jedna z pacjentek. O ile dobrze pamiętałem, miała na imię Veronica. Nie wiem jednak, na co była chora. Chyba miała jakąś traumę związaną z jakimś wypadkiem. Pamiętam za to doskonale, jak pięknie grała na wiolonczeli. Było to niesamowite. Uwielbiałem jej słuchać i może tylko, dlatego czasem tam zawitałem.
           Wtedy również grała. Nie znałem się na muzyce, ale było to przepiękne. Nie tylko ja słuchałem jej wspaniałego koncertu, bo jeszcze jedna osoba siedziała naprzeciwko wiolonczelistki. Louis.
           Chłopak siedział tyłem do mnie. Miał na sobie szarą marynarkę i czarne spodnie. O dziwo siedział wyprostowany, a nie garbił się jak to miał w zwyczaju. Zmienił też uczesanie, ale nie mogłem wtedy go konkretnie określić. Poczułem jak wszystkie mięśnie mi się napinają i sztywnieję. Nie mogłem w ogóle nic zrobić. To było bardzo dziwne uczucie. W końcu nie widziałem go od ponad roku. Nie wiedziałem nawet, co mogłem mu powiedzieć. Stałem tam przez dłuższą chwilę do momentu aż Veronica przestała grać.
           Louis nie poruszył się i ja też. Nie musiałem długo czekać, kiedy dziewczyna zaczęła się we mnie intensywnie wpatrywać.
-On- wyszeptała i wskazała na mnie palcem. Mój przyjaciel obrócił się w moją stronie. Wtedy mój oddech zamarł.
             Na twarzy chłopaka pojawił się lekki zarost. Miał małego loczka na głowie. Tak to w ogóle się nie zmienił. Pamiętałem każdy milimetr jego twarzy. Obydwaj wpatrywaliśmy się w siebie. Miał piękne błękitne oczy, dopiero wtedy to zauważyłem.
             Byliśmy jak zaczarowani. Żadnemu z nas nawet nie podniosła się klatka piersiowa. Nie wiem czy nawet mrugnęliśmy. Jednak to nie było, bo go kochałem. Wtedy definitywnie czułem, że był tylko przyjacielem. Nie mogłem się poruszyć, bo bałem się jego reakcji. Przecież mógł mnie nienawidzić. Wiedziałem, że poniekąd go skrzywdziłem. Nie ukrywam, było mi z tym źle, ale zrobiłem to dla jego dobra. Nie byłby szczęśliwy u mojego boku.
             W końcu wziąłem głęboki oddech. Musiałem cokolwiek zrobić. Ruszyłem do przodu, a wtedy Louis gwałtownie wstał. Złapałem go za rękę i zacząłem iść w kierunku drzwi. Prowadziły one do parku, chciałem żebyśmy byli sami. Nie chciałem mieć w około świadków.
             Kiedy znaleźliśmy się na dworze, skręciłem w lewo i stanąłem przy ścianie. Usiadłem i oparłem się o mur budynku. Louis zrobił to samo wyraźnie będąc zdziwiony moim zachowaniem. Jednak przez cały ten czas nie powiedział chociażby jednego słowa.
-Po, co tu przyszedłeś?- spytałem oschle. Sam nie wiem, czemu miałem taki ton głosu. Znowu go zraniłem, Boże, jakim byłem potworem.
-Zmieniłeś się- powiedział. Zdziwiłem się jego uwagą. Myślałem, że się wścieknie, ale on nadal był spokojny.
-Ty nie- zauważyłem, a on się delikatnie zaśmiał. Dziwił mnie jego spokój. Pocierał swoimi dłońmi o trawę. Wyczułem, że był jeszcze bardziej zdenerwowany niż myślałem. Starał się, żeby nie było tego widać, ale nie udawało mu się to.
-Przyszedłem się z tobą zobaczyć. Miałem nadzieję, że tym razem nie będziesz miał fochów i ze mną porozmawiasz- powiedział, a ton jego głosu był bardzo nerwowy, chociaż z jego twarzy nie schodził uśmiech. Igrał z moimi uczuciami.
-Nie miałem fochów. Chciałem, żebyś przestał o mnie myśleć- oznajmiłem. On oblizał wargę. Zaczął bawić się swoimi palcami. Wtedy uświadomiłem sobie jak wielką krzywdę mu zrobiłem. Odcięcie się od niego było najgłupszym pomysłem mojego życia.
-Przestać myśleć? Jak? Jesteś częścią mojego umysłu. Nawet gdybym chciał, co miesiąc przychodzą mi rachunki za twój pobyt tutaj. Jak mam przestać, do cholery? Nie popełnię tego błędu, co ty i nie zatracę się w alkoholu- oświadczył z wyrzutem. Poczułem, że chciał mnie urazić, a bardziej zacząć wytykać mi moje pomyłki.
-Ja nie wytrzymałem, zrozum- zacząłem się bronić w desperacji. Wtedy z jego twarzy zszedł uśmiech i pojawiła się gorycz. Jego oddech przyspieszył.
-Ja też nie wytrzymuję. Nie wytrzymuję świadomości tego, że ktoś mi bliski, nie walczy- oznajmił. Wtedy głośno westchnąłem.
-Nie mam po co żyć- oznajmiłem.
-Masz. Zaufaj mi, masz. Weź się do jasnej ciasnej w garść. Odstaw te leki i zacznij żyć. Czy tak trudno ci pojąć, że masz do tego prawo?- zapytał.
-Nie mam na to siły. Nie chcę tego prawa- wyszeptałem. Chłopak z impetem oparł się o ścianę. Widziałem na jego twarzy gniew i niezrozumienie.
-Nie jestem twoim psychologiem. Nie chcę ci prawić kazań o tym jak masz żyć. Przyszedłem, żeby coś ci przekazać- powiedział, a mnie wtedy zamurowało.
-O co chodzi?- spytałem.
-Dwa miesiące temu dostałem wezwanie do więzienia. Tomo już więcej nie będzie ci uprzykrzać życia, powiesił się- poinformował mnie ze stoicki spokojem.
                  Nie mogłem z siebie wydusić żadnego słowa. Tomo nie żył, odszedł. Nie potrafiłem w to uwierzyć. Czułem się dziwnie. Umarł człowiek, który mnie skrzywdził, a jednak nie cieszyłem się z jego śmierci. W dodatku sam się zabił. Może on nie wytrzymał presji. Miałem drobną nadzieję, że jego sumienie się odezwało, że nie potrafił żyć ze świadomością ile zła popełnił. Jednak jakoś nie wyobrażałem sobie jego, jako samobójcy. Z drugiej strony siebie też nie wyobrażałem, a spróbowałem.
-Tak po prostu mi to mówisz?- spytałem z ironią. On nieco złagodniał. Zdziwiły mnie jego zmiany nastroju.
-Tak. Tomo zostawił list-oznajmił.-Pisze tam o tym, jakim był złym człowiekiem, bla, bla, bla. Dla ciebie, nic ciekawego. Jednak jest coś, co ciebie zainteresuje. Tomo chciał cię przeprosić- oznajmił. Wtedy zacząłem się w niego jeszcze intensywniej wpatrywać. Chorwat wyraził skruchę? Myślałem, że nienawidził mnie. Ciekaw byłem, co było konkretnie w liście.
-Coś jeszcze?- zapytałem Louisa. On odchylił głowę i spojrzał w niebo.
-Napisał, że bardzo żałuje tego, co się stało. Nie do końca był świadom, jakie cierpienie ci zadał. Nie mógł spać w nocy, bo nawiedzały go koszmary. To wszystko go przerosło- mówił Louis. Nie wiedziałem, co miałem o tym wszystkim myśleć. Jego śmierć mnie nie uszczęśliwiła. Ale chyba nie powinna. Przeprosił mnie za wszystko, co zrobił. A ja? Ja nadal krzywdziłem i nie bolało mnie to. Czułem się okropnie.
             Siedzieliśmy z Louisem przez długi czas w ciszy. Nie byłem w stanie czegokolwiek powiedzieć. Chłopak też. Nawet nie zauważyłem, kiedy podkuliłem nogi do klatki piersiowej. W końcu Tomlinson wstał.
-Chyba będę się zbierać- oznajmił. Wtedy poczułem wewnątrz ogromną panikę. Nie chciałem, żeby odchodził.
               Z desperacji złapałem go za rękę. On na mnie spojrzał ze zdziwieniem.
-Zostań jeszcze trochę- powiedziałem. On lekko rozchylił usta, ale usiadł z powrotem.
-Jeszcze chwilę wcześniej nie za bardzo kwapiłeś się do rozmowy- oznajmił z wyrzutem. Wypuściłem głośno powietrze.
-Bo jestem głupi. Nawet nie zapytałem jak się masz, czy cokolwiek- odparłem, a na twarzy Louisa pojawił się delikatny uśmiech.
-U mnie jest wszystko dobrze, po staremu. Nie za wiele się u mnie dzieje- oświadczył. Wtedy zobaczyłem, że nadal trzymam go za rękę. Popatrzyłem na nasze splecione dłonie. Wpatrywałem się w nie zdecydowanie za długo. Louis spostrzegł to. Podniosłem głowę i napotkałem jego oczy. Boże, były przepiękne.
-Nie puścisz?-zapytał.
-Nie. Brakowało mi tu ciebie- oznajmiłem z lekko łamiącym się głosem. On wtedy delikatnie się uśmiechnął.
-O ile dobrze pamiętam, wolałeś żebyśmy zostali tylko przyjaciółmi- przypomniał mi. Nie obchodziło mnie to za bardzo.
-Cicho- mruknąłem i oparłem głowę na jego ramieniu. Pierwszy raz od bardzo dawna poczułem, że nie jestem w szpitalu psychiatrycznym. Czułem jakbym był w domu.
-Tęsknisz za tym? Za przytulaniem?- zapytał z rozbawieniem w głosie.
-Bardzo- powiedziałem cicho. On wtedy pogłaskał mnie po głowie. Nie mogłem się od niego oderwać. Ale w końcu, był tylko przyjacielem, prawda?
-Może już niedługo, będziesz miał to codziennie- na jego słowa gwałtownie się odsunąłem. Co on powiedział? Jakby zasugerował…Nie, ona nie mogła wrócić. Po takim czasie…Co on w ogóle bredził? Moje serce gwałtownie przyspieszyło. Wróć, prawie wypadło mi z piersi.
-O czym ty mówisz?- zapytałem z wyraźnym zdenerwowaniem w głosie. On nic nie powiedział, a z jego twarzy nie schodził uśmiech. Zaczęły mi się pocić ręce. Nie mogłem trzewo myśleć.-Louis, o co ci chodzi?- spytałem ponownie.
-Ja? Nic- odparł z udawanym zdziwieniem. Potem wstał i poprawił marynarkę. Od razu zerwałem się na równe nogi.
-Louis, gadaj- rozkazałem mu. On popatrzył na mnie spokojnie.
-Harry, naprawdę muszę już iść-powiedział i zaczął kierować się w stronę wejścia na świetlicę. Ruszyłem za nim i zatrzymałem.
-Czemu, mam już się nie czuć samotny?- zapytałem. On przewrócił oczami.
-Bardzo mi się spieszy. Muszę po kogoś jechać. Grzecznie tu czekaj i nie zabij się w międzyczasie- ostrzegł mnie. On powiedział, że ma po KOGOŚ jechać. Mój mózg pracował na zwiększonych obrotach. Czy znalazł Jade? Czy ona była właśnie w drodze do mnie? Nie mogłem uwierzyć w to, co się działo. Pierwszy raz od kilku lat pojawiła się realna szansa jej powrotu. Myślałem, że tam zejdę na zawał.
-Boże, Lou, czy chodzi ci o nią?- zapytałem z ekscytacją. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Zwariowałem.
                 Chłopak stanął na palcach i pocałował mnie w czoło.
-Będzie już dobrze, skarbie. Pamiętaj, że twoje szczęście jest dla mnie najważniejsze- odpowiedział niby wymijająco, ale dobrze wiedziałem, o co mu chodzi. Nie zatrzymywałem go dłużej. Nie mogłem się ruszyć. Stałem tam jak sparaliżowany. Czy to działo się naprawdę?
_________________________________________________________________________________


Co się dzieje? Co za szaleństwo? O czym ten Lou mówi?
Mam nadzieję, że zostawicie po sobie komentarz ;)



niedziela, 4 stycznia 2015

Chapitre 42

              Wziąłem tackę, która leżała na blacie. Śniadanie trwało w najlepsze, ale ja jak zwykle musiałem się spóźnić. Niby wcześnie wstawałem, ale stałem się kompletnie aspołeczny. Nie lubiłem rozmawiać z innymi. Na palcach jednej ręki mogłem wymienić ludzi, którzy mieli ze mną jakikolwiek kontakt.
               Podszedłem do jednej z kucharek i nie przypadkiem ją wybrałem. Kobieta była miła i wykazywała dużą empatię. Często mówiła mi miłe rzeczy, które lekko podnosiły mnie na duchu.
-Widzisz Harry, dzisiaj jedyną rzeczą, jaką mam ci do zaoferowania to płatki z mlekiem albo kanapki- powiedziała z uśmiechem. Nie musiałem go odwzajemniać, bo ona wiedziała, że czasem (zawsze) było to dla mnie ciężkie.
-To poproszę kanapki- odparłem po chwili namysłu. Kucharka położyła na talerzu kilka kromek chleba z pomidorem, szynką i żółtym serem. Zobaczyłem, że gdy kładła mi jedzenie na tacce, położyła obok kilka cukierków. Wtedy uśmiechnąłem się tak naprawdę, kobieta wiedziała jak poprawić mi humor.
-Tylko ma to zostać między nami- ostrzegła mnie, a ja cicho się zaśmiałem. Odszedłem od niej i rozejrzałem się po stołówce. Szukałem jakiegoś miejsca, gdzie było mało ludzi. Nie daj Boże, któreś z nich chciałoby ze mną nawiązać dłuższą rozmowę.
                    Kiedy w końcu coś znalazłem, udałem się do stolika gdzie siedziało trzech mężczyzn. Można było powiedzieć, że wszyscy byliśmy tam nienormalni. Każdy miał coś z głową, co go wykluczało ze społeczeństwa. Dlatego zamykano nas w takim miejscu jak szpital psychiatryczny.
                    Usiadłem na samym końcu stołu. Pacjenci spojrzeli na mnie…serdecznie. Jeden z nich nazywał się Steve. Facet miał przechlapane. Kiedyś poszedł sobie ze swoją narzeczoną do banku, mieli brać kredyt na zakup ich wspólnego mieszkania. I wtedy do budynku wtargnęli zamaskowani mężczyźni. Trzymali ich tam bardzo długo, a potem wzięli dziewczynę Steva za zakładniczkę. Policja była bezsilna, złodzieje ją zabili. Wtedy mężczyzna popadł w depresję i zachorował na agorafobię. Lekarze długo się z nim się siłowali, aż w końcu rodzina postanowiła, że lepiej będzie gdy zamieszka w szpitalu. Wtedy zaczynał wychodzić na prostą, ale, po jakim czasie? Napad miał miejsce 8 lat wcześniej.
                  Drugi miał na imię Dane. Na pozór wesoły i towarzyski chłopak. Jednak, gdy była noc, nie mogłem nieraz spać przez jego krzyki. Widział różne dziwne stworzenia, które go prześladowały. Nie pozwalały mu czasem normalnie funkcjonować. Nieraz słyszał rozmowy ludzi, kiedy sam przebywał w pomieszczeniu. Zwariował do tego stopnia, że żartował sobie z ów głosami. Jego schizofrenia była bardzo zaawansowana. Lekarze nie dawali mu cienia nadziei. Jednak mimo to, zawsze chodził uśmiechnięty i zadowolony.
                  No i był jeszcze Vincent. Nie mogłem z nim wytrzymać. Mimo tego, ze był miły i życzliwy, miałem ochotę go udusić. Cierpiał on na zaburzenie obsesyjno-kompulsywne . Był master pedantem. Do tego stopnia, że jak przez przypadek, przesunąłem jego ołówek o milimetr, usiłował mnie zabić. Rozumiałem, że to była choroba i sam byłem gorszy, ale ktoś musiał mnie irytować.
                  Mężczyźni uważnie mi się przyglądali. Starałem się na nich nie zwracać uwagi. Jadłem moje kanapki i skupiłem się na zaiście fascynującej ścianie.
-Hej Harry, co u ciebie?- zapytał Dane. Odwróciłem się w ich stronę. Musiałem odgarnąć moje włosy, ponieważ już mi bardzo urosły i sięgały do moich ramion.
-Nic- mruknąłem w odpowiedzi. On i tak się tym nie zraził.
-Wiesz, pytam, bo wyglądasz na zmęczonego i smutnego- zauważył. Nie miałem ochoty z nimi prowadzić jakiejkolwiek rozmowy, a nie chciałem być dla nich bardzo niegrzeczny.
-Zawsze tak wyglądam i wybaczcie mi, ale źle się czuję i nie za bardzo chcę z kimkolwiek rozmawiać- powiedziałem. Mężczyźni popatrzyli po sobie i widać było na ich twarzach zrezygnowanie.
                      Nagle przy stoliku pojawiła się dziewczyna. Jakby to jedna część szpitala powiedziała „wieszak”. Chorowała ona na anoreksję, a nie za bardzo tam takie jak ona lubiono. Były zazwyczaj wyzywane i wyśmiewane. Jednak ja lubiłem je, a szczególnie tamtą dziewczynę. Była miła i wydawała się mnie rozumieć. W dodatku nigdy się nie narzucała i nie prawiła mi kazań dotyczących mojego życia. Ja też tego nie robiłem wobec niej.
-O patrzcie, wieszak przyszedł- powiedział ze śmiechem Steve. Dziewczyna przewróciła oczami i nie zwróciła na nich uwagi. Usiadła naprzeciwko mnie i bawiła się jabłkiem, które trzymała w dłoni. To znaczy, jej śniadanie.
-Ten „wieszak” ma imię, a brzmi ono Liz, więc się odwalcie- powiedziałem ostro. Oni mocno się zdziwili. Wstali i odeszli ze stolika, coś jeszcze mówiąc obraźliwego w stosunku do dziewczyny. Ona już nie zwracała na to uwagi.
-Dzięki- odparła w końcu.
-Nie ma za co- oznajmiłem i powróciłem do jedzenia.
-Muszę ci coś powiedzieć- oświadczyła. Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Mój wyraz twarzy był pytający, więc nawet nie musiałem się odzywać.- Do naszego szpitala przyjechał taki cukiereczek, że nie wiem. Po prostu facet moich marzeń. Nawet nie wiesz, jaki jest przystojny- mówiła rozmarzonym głosem.
-Jest na twoim oddziale, prawda?- zapytałem krótko. Ona głośno westchnęła.
-Co ja poradzę, ze tacy faceci mi się podobają- zaczęła się tłumaczyć. Zaśmiałem się na jej słowa.
                 Liz była totalnym odmieńcem i przeciwieństwem mnie. Była żywa i nadpobudliwa, ale łączyła nas nienawiść do ludzi. W dodatku jak na osobę z jej chorobą, całkiem nieźle się trzymała. Jej cera nie była bardzo blada i zniszczona. Miała śliczne brązowe włosy. Nie wiedziałem, co ona robiła, że tak wyglądała, gdy nie dostarczała podstawowych wartości odżywczych. Podejrzewałem, że była wampirem.
-Co cię tak bawi?- zapytała z lekką złością w głosie.
-Wiesz, musisz się zaopiekować swoim cukiereczkiem, bo będzie miał tu spore problemy z resztą szpitala- ostrzegłem ją. Liz oparła się o krzesło i parsknęła.
-Dzięki skarbie, nie wiedziałam o tym- powiedziała z ironią. Uważniej przypatrzyłem się jabłkowi, które trzymała w dłoni.
-Panno Elizabeth, czy ma pani zamiar zjeść dzisiaj to śniadanie?- zapytałem, udając głosem pielęgniarkę, która pilnowała, żeby ona jadał. Liz wyprostowała się.
-Ależ proszę pani, ja naprawdę nie jestem głodna. W pokoju tak naprawdę trzymam tabliczkę czekolady i dlatego nie mogę już zjeść, a teraz wybaczy pani, ale muszę iść do toalety zwrócić ten kawałek, który przed chwilą zjadłam- zaczęła się tłumaczyć z udawanym przerażeniem Liz. Potem obydwoje się zaśmialiśmy. Nie miałem najmniejszego zamiaru zmuszać ją do zjedzenia tego jabłka. I tak by poszła do kibla i by się jedzenie zmarnowało, a tak to, mogłem ubić na tym jakiś interes. Czytaj: zjeść je.
-Dobra, mam jeszcze do ciebie jeden biznes- powiedziała i spoważniała. Nachyliła się, żeby być bliżej mnie.
-Jaki?- zapytałem.
-Słyszałam od Ayumi, że odzyskałeś zdjęcie- wyszeptała. No tak, ja też nie chciałem, żeby cały szpital się o tym dowiedział. Lekarz od razu by mi zabrał. Zastanowiłem się, czy mogę zaufać Liz. Bardzo chciała zobaczyć Jade, ale ja nie pokazałem jej mojej dziewczynki. Zbytnio bałem się, że ona też mogła mi ją zabrać.
-Owszem- przytaknąłem w końcu. Na twarzy kobiety pojawił się mały uśmieszek.
-Pokażesz mi ją?- zapytała nieśmiale.
                 Bałem się ją pokazać. Była tylko moja i nikt stąd nie mógł mi już jej zabrać. Liz mogłem jednak pokazać mój największy skarb. Do głowy wpadł mi pewien pomysł.
-Zjedz chociaż połowę jabłka- powiedziałem. Ona zaczęła się intensywnie nad czymś zastanawiać.
-Jak przytyję, a cukiereczek nie będzie chciał ze mną chodzić, to będziesz ze mną chudł, bo Jade jest warta tych kalorii- wycedziła przez zęby i zaczęła jeść owoc. Uśmiechnąłem się. Rozejrzałem się po całym pomieszczeniu. W pobliżu nie było żadnego lekarza. Wyjąłem, więc fotografię i podałem pod stołem Liz. Dziewczyna wzięła zdjęcie do ręki i uważnie mu się przyjrzała w pewnym momencie na jej twarzy pojawił się ogromny uśmiech. Oddała mi szybko Jade, a ja schowałem ją do kieszeni.
              Banan nie chodził z twarzy Liz i to mnie martwiło. Co ona takiego dostrzegła w Leto?
-Znasz ją?- zapytałem. Dziewczyna otworzyła buzię, żeby coś powiedzieć, ale usłyszałem czyjś głos za moimi plecami.
-Widzę, że miło się wam rozmawia- zauważył lekarz. Nie było to ten sam, który zajmował się mną od początku. Zmienił się on wraz z moim przybyciem do szpitala i był bardziej radykalny. To on mi ją zabrał. Nienawidziłem go bardzo mocno. Nie potrafiłem na niego nieraz patrzeć. Był moim największym koszmarem.
-Tak, ale właśnie stąd idę, wie pan, garderoba domaga się wieszaka- zażartowała Liz i zostawiła mnie sam na sam z tym potworem.
-Może jakieś witam?- zapytał z ironią. Zacisnąłem mocniej dłoń na zdjęciu, bo bałem się, że znowu mi ją zabierze.
-Nie jest pan wart- burknąłem i nie żałowałem tych słów. Usłyszałem westchnięcie lekarza. On bardzo dobrze wiedział, że go nie lubię, więc nie narzucał się, aż tak bardzo. W przeciwieństwie do mojego poprzedniego doktora, od razu mnie skreślił. Jakim cudem dopuszczono go do wykonywania zawodu, skoro taki był?
-Nie będę pana prosił, żeby je pan wziął, bo nie umie pani bez nich żyć- powiedział oschle mężczyzna i postawił przy mojej tacce flakonik z lekami. Nie mylił się, bo szybko je wziąłem i połknąłem.
-Rzeczywiście, ma doktor rację- dogryzłem mu. Nie widziałem jego miny, ale na pewno był wściekły.
-Przyszedł do pana niejaki Louis Tomlinson- gdy wypowiedział jego imię, cały się spiąłem. Przyszedł pierwszy raz od 5 miesięcy. Czego chciał ode mnie po tym czasie? Nie był na mnie na tyle zły, żeby o mnie zapomnieć?
              Normalnie kazałbym lekarzowi go spławić, ale poczułem dziwną chęć spotkania się z nim. Nie powinienem był tego robić, bo jego uczucie do mnie, mogło na nowo się odrodzić, ale nie potrafiłem się powstrzymać.
-Czeka w świetlicy. Powiedział, że to sprawa wagi…- zaczął mówić lekarz. Jednak nie pozwoliłem mu dokończyć. Wstałem z krzesła. Mężczyzna spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
-Pójdę do niego- rzuciłem i minąłem doktora. Tamten stał dalej, oszołomiony moim postępowaniem.
_________________________________________________________________________________


Właśnie dziś mam urodziny i postanowiłam z tej okazji dodać rozdział! Mam nadzieję, że wam się podoba ;)
I jeszcze mój blog został nominowany na Blog Miesiąca Styczeń!!!! Byłabym wam bardzo wdzięczna, gdybyście oddali na Spis Fanfiction swój głos na La Maison Des Cartes!
Do zobaczenia we wtorek! :D

wtorek, 30 grudnia 2014

Chapitre 41

                  Obudziłem się z krzykiem. Byłem cały mokry, a mój oddech był niespokojny. Ten sam koszmar, który nękał mnie od kilku miesięcy. Nie mogłem po nim normalnie myśleć, przez co najmniej kilkanaście minut.
                 Kiedy już uspokoiłem oddech usiadłem na brzegu łóżka. Wyjrzałem za okno, na zewnątrz było już jasno, ale wiedziałem, że słońce musiało wzejście niedawno. Znowu niedane było mi spać nieco dłużej. Ktoś bardzo tego nie lubił.
                Niepewnie otworzyłem jedną z szuflad stoliczka nocnego, który stał obok mojego łóżka. Wyjąłem z niego zeszyt. Ludzie pracujący w szpitalu, mówili, że powinienem tam zapisywać wszystkie moje odczucia, przemyślenia. Jednak jedyne, co mogłem tam zapisywać to liczby. Chociaż bardzo dobrze je pamiętałem, to były moje jedyne myśli godne zapisania. Jako że był nowy dzień, nadszedł czas na nową liczbę.
1009
                 To były dni. Dni bez niej. Po dwóch, blisko trzech latach, nie miałem do niej żalu. Miała prawo ułożyć sobie na nowo życie. W głębi duszy chciałem, żeby tak było. Nie byłoby sensu z nią być. Taki ktoś jak ja na nią nie zasługiwał. Byłem tylko zniszczonym alkoholem i lekami psychotropowymi 29-latkiem. Kto by mnie chciał.
               Wstałem z łóżka. Nie mieszkałem w takim zakładzie psychiatrycznym rodem z horrorów. Nie oszukujmy się, mało jest teraz takich szpitali. Było tam mi dobrze. W moim pokoju przeważały odcienie białego lekko wpadającego w żółty. Meble były w odcieniu brzozy. Czułem się tam bezpiecznie. Jednak pod osłoną nocy, zawsze musiało się coś wydarzyć.
              Podszedłem do niewielkiej szafy. Otworzyłem po kolei każdą z szuflad i wyjąłem potrzebne do ubrania mi rzeczy. Położyłem je na łóżku i udałem się do toalety.
              Pomieszczenie jak każde inne. Prysznic, ubikacja, szafka na kosmetyki i umywalka, nic nadzwyczajnego. Zdjąłem piżamę, która znowu była cała przepocona. Jednak znowu mnie to nie obchodziło. Pielęgniarki zawsze zabierały ją do pralni.
             Wszedłem pod prysznic. Nie zdziwiło mnie, że najpierw poleciała zimna woda. Byłem do tego przyzwyczajony. Ciecz spływała po całym moim ciele. Podczas mycia, powrócił do mnie koszmar, a raczej Jade.
              Przychodziła do mnie każdej nocy. Po prostu leżała koło mnie. Czasem pobawiła się moimi włosami albo kreśliła kółka na moim brzuchu. Dopiero później zaczynała mnie całować. Zawsze obiecywałem sobie, że nie odwzajemnię tego, ale ulegałem pokusie. Robiła ze mną, co tylko chciała. Myślała, że przestanę kochać Jade, bo ona niby obnażała jej prawdziwe ja. Jednak nie udało się jej to. Ona była tylko wytworem mojej wyobraźni, który starał się zawładnąć moim umysłem.
              Kiedy już skończyłem się myć, wziąłem ręcznik i się nim wytarłem. Potem oplotłem go wokół moich bioder. Stanąłem naprzeciwko lustra. Nie wyglądałem jak kiedyś. Mocno schudłem, prawie 15 kilo. Zniknęły mięśnie, które kiedyś miałem. Wtedy była tam tylko skóra, kości i trochę tłuszczu. Byłem cały blady. Tęczówki moich zielonych oczu też wyblakły. W dodatku wokół oczy miałem duże sińce. Standard u osoby, która zażywała tyle leków, co ja. Jednak, kogo to wtedy obchodziło.
               Wyszedłem z łazienki. Dopiero wtedy spojrzałem na zegarek, który wisiał na jednej ze ścian. Wskazówki wskazywały 6. Za godzinę powinna do mnie była przyjść pielęgniarka. Przebrałem się, więc w rzeczy, które wcześniej sobie naszykowałem. Bałem się wrócić do łóżka. Ona znowu mogła wrócić.
            Usiadłem, więc w kącie. Podkuliłem nogi do piersi i siedziałem. Potrafiłem wyłączyć umysł. Nie był mi już do niczego potrzebny. Nie umiałem z niego korzystać. Byłem tylko kolejnym wyniszczonym człowiekiem, którym się nikt nie przejmował. 
                 Znaczy się, przejmował się mną chyba Louis. Nie wiem, bo nie widziałem się z nim od 410 dni, czyli od mojego zamieszkania w szpitalu. Na początku, pojawiał się u mnie prawie codziennie. Jednak nie chciałem się z nim widzieć. Musiał o mnie zapomnieć, zacząć żyć. Było to samolubne z mojej strony, ale musiałem to zrobić. Nie mogłem pozwolić, żeby nadal żył mną. Byłem wrakiem, kimś zniszczonym. Nie dało się mnie już uratować. Lekarze robili, co mogli, ale ja nie chciałem. Jak brzmiała diagnoza?
 „-Cierpisz na depresję przewlekłą. Na początku myślałem, że to tylko depresja epizodyczna. Uwolniono cię z niewoli, zabrano dziewczynę. Uważnie prześledziłem wszystkie nasze rozmowy. Jesteś najcięższym przypadkiem w całej mojej karierze. Musisz chcieć walczyć. Mam nadzieję, że będziesz mieć wolę życia.
-Wiem, że i tak umrę, jako uzależniony od leków antydepresyjnych chłopak. Wiem, że umrę wcześnie”
                Musiałem rozmasować udo. Tak, nadal mnie bolało, chociaż lekarz sądził, że to urojenie. Jednak nie obchodziło mnie to. Najbardziej wkurzało mnie to, że wszyscy na około starali się mnie na siłę uszczęśliwić. Myśleli, że ich terapie-cuda mi pomogą. Nie chciałem niczyjej pomocy. Chciałem zasnąć, ale w ośrodku bardzo dobrze pilnowali, żeby nikt nie zamknął oczy na dłużej.
                  Siedziałem tam bardzo długo. Nagle usłyszałem pukanie do drzwi. Nie odezwałem się i od razu do środka weszła kobieta.
                   Pracowała tam, jako pielęgniarka i nazywała Ayumi. Była ona z pochodzenia Azjatką. Tak przynajmniej sądziłem, patrząc na jej rysy twarzy i imię. Oczy miała skośne, a tęczówki wypełniały niemal całe oko. Jej proste włosy miały nieskazitelnie czarny kolor. Miała śniadą cerę. Dziewczyna miała nie więcej niż 24 lata.
-Dzień dobry Harry- powiedziała z uśmiechem. Widziałem, że niosła na tacy leki. Wreszcie, coś, co mogło spowodować, że znowu byłem otępiały.
-Nie mów dzień dobry. Nie wiesz, jaki dla kogoś może być to dzień- mruknąłem. Ayumi przewróciła oczami.
-Ty i te twoje filozoficzne poglądy. Może chcę, żeby twój dzień był dobry i tego ci życzę?- zapytała. Ja delikatnie się uśmiechnąłem i wstałem z miejsca. Azjatka zawsze musiała coś powiedzieć.
-Już wiesz, że jest zły- zauważyłem, a ona pokiwał twierdząco głową.
-Po takim czasie widzę pewne rzeczy. Zawsze, kiedy miałeś koszmary, to szedłeś się myć. Dzisiaj masz mokre włosy, a w kącie leży ręcznik- zaczęła mówić.-Znowu ona?- zapytała tym razem zmieniając ton na łagodniejszy. Spuściłem głowę.
-Tak. Czy możesz mi już dać leki, proszę- powiedziałem szybko. Nie lubiłem rozmawiać z kimkolwiek o Jade. To był bardzo ciężki dla mnie temat. Mówiłem o niej cokolwiek tylko w ostateczności.
           Ayumi pokiwała twierdząco głową. Wysypała na moją rękę leki i podała wodę. Szybko połknąłem całą zawartość. Tak, było to już uzależnienie. Jednak, kogo to obchodziło.
-Harry, mam do ciebie pewien interes- powiedziała dziewczyna. Zdziwiłem się nieco, bo ona nigdy czegoś takiego nie mówiła. To było podejrzane.- Wiesz, jest na oddziale, ten facet z zespołem Tourette'a. I ogólnie miałam gorszy dzień i trochę za ostro z nim postąpiłam, a ma on bardzo bogatą rodzinę. W dodatku nie mam obywatelstwa i oni nasłali jakąś inspekcję, która ma sprawdzić jak ja pracuję. Czy gdyby cię o coś pytali, to mógłbyś mnie dobrze ocenić?- zapytała z nadzieją w głosie.
-A co z tego będę miał?- zapytałem z rozbawieniem. Nie należałem do ludzi bezinteresownych, a ona o tym wiedziała. Jednak powiedziałbym tym ludziom, że jest wspaniałą pielęgniarką, ale ona nie była tego świadoma.
             Azjatka wyjęła coś z kieszeni.
-- powiedziała. Było to zdjęcie, zdjęcie Jade. Lekarz stwierdził, że za dużo o niej myślę. Wróć, że myślę o niej obsesyjnie. Z tego powodu zabrał mi jej fotografię. Byłem wtedy zdruzgotany. Nie odzywałem się przez kilka miesięcy. A Ayumi trzymała w swoich dłoniach jej zdjęcie.
-Skąd to masz?- spytałem ledwo słyszalnym głosem. Ona delikatnie się uśmiechnęła.
-Podkradłam lekarzowi, więc co? Jaką będę mieć ocenę?- zapytała.
-Najlepszą. Daj mi ją- powiedziałem szybko. Nie mogłem uwierzyć, że moja Jade, a nie Jade tam była. Tęskniłem, nawet za głupią fotografią. Była ona ostatnią rzeczą, która przypominała mi o niej.
                  Ayumi bez wahania podała mi zdjęcie. Wziąłem je do rąk i zacząłem uważnie przyglądać się Jade. Nigdy się nie zmieniała i pozostawała taka sama. Jednak świadomość tego, że to jej fotografia, powodowała u mnie coś niesamowitego. Uczucie szczęścia z domieszką goryczy. Wiedziałem, że kiedy dotykam tego papieru, nie dotykam jej naprawdę. To było okropne uczucie.
-To naprawdę twoja Jade?- zapytała nieśmiale. Zdziwił mnie ton jej głosu. Jakby była podekscytowana faktem, iż Jade to Jade.

-Tak- powiedziałem niepewnie. Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie. Potem wyszła bez słowa z pokoju. Już wtedy wiedziałem, że tamten dzień nie mógł być normalny. 

wtorek, 23 grudnia 2014

Chapitre 40

-Hej Harry- powiedziała radośnie Jade. Stałem w kuchni i robiłem nam śniadanie. Dziewczyna przed chwilą wstała z łóżka. Założyła moją koszulę, która była pozapinana w cały świat. W dodatku była zaspana i to nadawało jej to ogromnego uroku. Mimo tego, że cały czas była piękna. To było irytujące. Nie mogła przestać być perfekcyjna.
-Cześć skarbie- rzuciłem szybko i powróciłem do dalszego przyrządzania kanapek. Dziewczyna stanęła po przeciwnej stronie blatu.
-Te pyszności tylko dla mnie?- zapytała. Zaśmiałem się cicho.
-A zjesz to wszystko?- odpowiedziałem pytaniem. Ona udał, że nad czymś się zastanawiała. Po czym zrobiła nietęgą minę i pokręciła przecząco głową.
-Nie, ale na pewno mi pomożesz- oznajmiła z zadowoleniem. Odłożyłem nóż, którym smarowałem masło. Podszedłem do dziewczyny. Ona była taka wspaniała. Cały czas ze mną była. Jak ja ją kochałem, a ona mnie.
           Stanąłem naprzeciwko niej i objąłem ją w tali.
-Jak zwykle ci pomogę moja księżniczko- powiedziałem. Jade poszerzyła swój uśmiech. Stanęła na palcach, żeby przybliżyć się do mnie. Od razu wykorzystałem to, żeby złożyć delikatny pocałunek na jej wargach. Ona go odwzajemniła. Z czasem pocałunek zaczął się robić coraz bardziej zachłanny. Podniosłem dziewczynę za biodra i podszedłem do stołu. Nadal nie przerywając całowania, pomogłem jej usiąść na blacie.
             Uwielbiałem ją tak całować. W ogóle uwielbiałem ją całować. Wtedy przez całe moje ciało zawsze przechodziły fale przyjemnego ciepła. Wiedziałem, że ona też to bardzo lubiła.
-Kocham cię- wyszeptałem w przerwach między pocałunkami. Wsunąłem wtedy moją rękę pod bluzkę i przejechałem po linii jej kręgosłupa.- Cholernie cię kocham- mówiłem dalej. Oderwałem się od jej ust i zacząłem ją całować po szyi. Wiedziałem, że mogła dać się zabić za to, żebym to robił. Zatopiła wtedy delikatnie dłonie w moich włosach.
-Ja ciebie też- powiedziała. Nagle usłyszałem jej cichy śmiech. Nie zwróciłem na niego uwagi. Zacząłem wtedy składać pocałunki bliżej jej żuchwy. Boże jak, ja to kochałem. Poczułem jak przybliżyła swoje usta do mojego ucha.
-Jednak oboje dobrze wiemy, że mnie tu nie ma-oznajmiła mówiąc to subtelnie. Wtedy zamarłem. To znowu się stało. -Jestem tylko iluzją, którą chcesz zobaczyć, Harry- szeptała mi dalej. Moje serce biło bardzo szybko. Znowu zacząłem wariować. Nie potrafiłem od niej odejść. Nadal chciałem ją czuć, chociaż wiedziałem, co się stanie.-Kochaj mnie dalej. Kochaj mnie mocniej- powiedziała.
              Zamknąłem oczy. Nadal czułem ciepło jej ciała. Jednak wiedziałem, że znowu to się stało. Znowu mi odwaliło. Byłem tchórzem, bo bałem się podnieść powieki. Nie chciałem, żeby ona zniknęła. Chciałem, żeby było tak zawsze.
             Wtedy zaczęły do mnie dochodzić wszystkie dźwięki, które mnie otaczały. Słyszałem urywki rozmów ludzi. Gdzieś ktoś szedł i pchał wózek. Odgłosów było coraz więcej. W dodatku przestawałem odczuwać jej obecność. Znikała wraz z moim powrotem. Jednak jak zwykle musiała.
-Kochaj tak mocno, aż umrzesz- ledwo usłyszałem jej głos.
-Kocham cię- wyszeptałem i otworzyłem oczy. Wokół mnie było pełno ludzi. Wszędzie gdzieś biegali albo coś robili. Musiałem odtworzyć gdzie ja byłem. Znajdowałem się w szpitalu. Moja dłoń spoczywała na kieszeni ze jej zdjęciami.
-Hej, coś się stało?- zapytał z troską Louis. Nie za bardzo mogłem się otrząsnąć. Byłem wtedy zdezorientowany. Kompletnie nie wiedziałem, co się ze mną wtedy działo. Chłopak zobaczył to i potrząsnął mnie za ramię.-Halo, Ziemia do Harry’ego- delikatnie się odwróciłem w jego stronę. Bałem się mu o tym powiedzieć. Znowu się to wydarzyło, w dodatku w szpitalu. Nie umiałem tego kontrolować.
           Jade miała rację. Zawsze ze mną była i nie zniknęła chociażby na chwilę. Zawładnęła całym moim umysłem. To było straszne. Nie potrafiłem się od niej oderwać. Tylko i wyłącznie to pozwalało mi o niej przestać myśleć, ale tylko na parę minut.
-To znowu się stało- wyszeptałem. Wyraz twarzy Lou diametralnie się zmienił. Wstąpił na nią smutek. Wiedziałem, że bolało go za każdym razem, gdy to się działo.
               Wiedziałem, że tak naprawdę bolało go, gdy na mnie patrzył. Przestałem już być ślepy. Chłopak nie przestał mnie kochać. Nie potrafił robić nic innego. Starał się normalnie żyć, ale ja widziałem, że nie mógł. Nie pozwolił mi się od niego wyprowadzić. Cały czas się mną zajmował i o mnie martwił. Pogodził pracę w agencji, z niańczeniem mnie. Nie umiałem samodzielnie żyć. Nic nie jadłem, nie mogłem spać. Musiałem brać silne leki, od których po pewnym czasie się uzależniłem. Louis starał się mi jakoś ulżyć cierpień, ale słabo mu to wychodziło. Do czasu, kiedy nie postanowiłem zniknąć. Chciałem, żeby zaczął normalnie żyć. Mnie nie było to już potrzebne. Jade nie było już tak długo. Gdyby chciała, na pewno by do mnie wróciła. Jednak nie stało to się. Lou jej szukał, ale miał utrudnione zadanie, bo Jared zniknął. Wszyscy oprócz niego mnie zostawili. To bolało.
               I kiedy w końcu postanowiłem odejść, chłopak się załamał. Pamiętam jak siedział ze mną w szpitalu i po prostu płakał. Nie mógł uwierzyć, że chciałem to zrobić. Jednak to wszystko było dla niego. Tylko tyle mogłem zrobić. Coraz bardziej piekły mnie płuca, kiedy wiedziałem, że nie mogłem oddychać tym samym powietrzem, co ona. Więc nie chciałem oddychać. Louis pilnował mnie od tamtej pory. Kiedy wychodził do pracy, nie zostawało mu nic innego, jak zamykanie mnie w moim pokoju. Wiedział, że nie ma sposobu, żeby mnie uszczęśliwić. Najbardziej nie chciał, żebym tam trafił. Jednak ja wiedziałem, że był to jedyny sposób. Musiałem to wtedy zrobić. Nie mogłem już być dłużej dla niego brzemieniem. Bez względu na to czy mnie kochał czy nie, musiałem to przerwać. I tak byłem już martwy, więc było mi wszystko jedno.
-Harry, już jest wszystko dobrze- powiedział spokojnie. Obaj wiedzieliśmy, że nie jest dobrze. Wpatrywałem się intensywnie w chłopaka. Chwile później zobaczyłem, że z gabinetu wyszła jakaś kobieta.
-Czy jest tu pan Harry Styles?- zapytała. Louis niepewnie wstał z miejsca. Mi przyspieszyło bicie serca. Jednak wiedziałem, że robiłem to, co należy. Robiłem to dla jego dobra.
-To ja- powiedziałem cicho, a pielęgniarka uśmiechnęła się. Podniosłem się z krzesełka. Zacząłem iść razem z chłopakiem w stronę pokoju.
-Zapraszam- odparła kobieta i zaprosiła mnie do środka.
                Było tam bardzo jasno. Światło, które wpadało do środka rozświetlało całe pomieszczenie. W dodatku śnieg, który pojawił się w Anglii pierwszy raz od bardzo dawna, nadawał wszystkiemu niezwykłej aury nieskazitelności. Byłem tam już nie pierwszy raz, ale za każdym razem tamto miejsce wywoływało dziwny lęk. Nie mogłem tego za bardzo wytłumaczyć.
               Przy biurku siedział mężczyzna. Na moje oko miał koło 50 lat, ale bardzo dobrze się trzymał. Jak zwykle był schludnie ubrany. Nie nosił jak inni lekarze białego fartucha. Może, dlatego, że był psychiatrą.
-Dzień dobry- powiedział.
-Witam- odparłem. Jak zwykle usiadłem na krześle naprzeciwko lekarza, a Louis stał w kącie. Wolałem, żeby zawsze przy mnie był.
-Jak się dzisiaj czujesz?- zapytał. Od razu wbiłem wzrok w podłogę.
-Tak jak zwykle- mruknąłem, a doktor głośno westchnął.
-To znaczy?- dopytał i już wtedy wiedział, że ta rozmowa znowu nie przyniesie żadnych efektów.
-Beznadziejnie- odpowiedziałem. Chciałem to z nim szybko załatwić. On już wiedział, bo rozmawiałem z nim na ten temat prze telefon. Nie chciałem już dłużej komukolwiek uprzykrzać życia. Szczególnie Louisowi.
-Nie ma żadnej poprawy? Nie miałeś ostatnio jakiegoś dnia, w którym czułeś się dobrze?- zapytał z nadzieją.
-Tak, kiedy się napiłem- powiedziałem. Usłyszałem ciche westchnięcie mojego przyjaciela.
-Harry, dobrze wiesz- zaczął lekarz.
-Wiem, ze muszę przestać pić. Wiem, ze powinienem zacząć żyć długo i szczęśliwie, ale nie potrafię. Nie potrafię już nawet żyć- wtrąciłem. Nie mogłem już dłużej wytrzymać mojej bezsilności.
-Nie mów tak- powiedział Louis. Nie byłem w stanie wtedy na niego spojrzeć. Wiedziałem, że słowa, które miałem wypowiedzieć go zranią.
-Nie umiem bez niej żyć. Nie ma minuty, w której bym o niej nie myślał. Od roku, siedmiu miesięcy i 24 dni, nie umiem robić nic innego. Nawet we śnie ona ze mną jest. Nie chcę już tego dłużej znosić. Jednak wiem, że nie dopuścicie do tego, żebym to zrobił. Chcecie mnie ratować, ale ja tego nie chcę. Obydwaj dobrze wiemy co chciał pan zrobić, kiedy spotkał mnie pan na oddziale. Usłyszałem jak kłócił się pan z Louisem. Czemu pan go wtedy słuchał?- mówiłem i starałem się, żebym nie załamał głosu. Mówiłem tak, jakby mój przyjaciel wcale tam nie stał.- Nie chcę drugiej szansy. Ona do mnie nie wróci. Nie mogę już dłużej być ciężarem. Nie chcę już mieszkać z Louisem- powiedziałem. Chłopak do mnie podszedł i kucnął obok mnie.
-Nie masz prawa tego zrobić. Musisz walczyć, Harry nie możesz mi tego zrobić- wyjąkał przyjaciel. Zamknąłem mocno oczy.
-Nie chcę być już ciężarem. Powinien był pan to zrobić trzy tygodnie temu, ale uległ mu pan- powiedziałem do lekarza. Potem odwróciłem się w stronę Louisa. Widziałem, ze z trudem powstrzymuje się od płaczu.
-Harry, błagam, nie rób tego jeszcze- wyszeptał.
-Przepraszam- powiedziałem. Usłyszałem głośne westchnienie lekarza.
-Owszem, powinien był to zrobić. Mój błąd. Proszę jutro stawić się na St. Valentin Street. Zobaczymy się tam i wszystko ci wyjaśnię- odparł lekarz.
-Tak po prostu? Zamknie go pan w zakładzie i będzie po problemie- zaczął się kłócić Lou. Słyszałem, ze jego głos przepełniony był goryczą.
-Tam będzie miał 24 godzinną opiekę- i co z tego? Najważniejsze będzie to, że mój przyjaciel nie będzie się ze mną musiał użerać. Miłość jest ślepa.-Zresztą, to twój wybór Harry- zwrócił się do mnie. Tak, to mój wybór.
                Wyszliśmy z Louisem z gabinetu. Żaden z nas nie powiedział nawet słowa. Założyłem kurtkę i zaczęliśmy kierować się w stronę wyjścia. Louis wyglądał jakby był nieobecny. Na zewnątrz było zimno. Nic dziwnego, styczeń dawał się we znaki. Obydwaj nadal milcząc wsiedliśmy do samochodu. Dopiero, kiedy chłopak zamknął drzwi, dał upust swoim emocjom. Zaczął płakać, ale tak histerycznie. Oprał głowę o kierownicę. Nie wiedziałem, co mogłem mu powiedzieć.
-Dlaczego taki jesteś?- zapytał nadal łkając.-Chcę ci pomóc idioto. Bardzo chcę.
-Ale ja nie chcę. Marzę tylko o tym, żebyś normalnie żył. Jestem dla ciebie tylko i wyłącznie ciężarem. Nienawidzę siebie. Muszę zniknąć z twojego życia- zacząłem mu tłumaczyć i zobaczyłem, że mój głos zaczyna się łamać. Louis podniósł głowę znad kierownicy i na mnie popatrzył. Jego oczy były szkliste.
-Jesteś dla mnie kimś ważnym. Nie będę potrafił żyć ze świadomością, że ciebie koło mnie nie ma. Będę do ciebie przychodzić, kiedy tylko będę mógł. Wiesz, że to się nie skończy- wybełkotał. Nie mogłem wytrzymać tego jak on cierpi. Jednak musiałem odejść, to było jedyne rozsądne rozwiązanie.
-Zacznij żyć. Zacznij żyć beze mnie. Dotrzymaj wreszcie obietnicy i przestań mnie kochać- powiedziałem. On wtedy zamarł. Wiedziałem, że go zraniłem, ale ja nie byłem w stanie dłużej z nim być.
-Nie potrafię przestać- wyszeptał.

                Nie odezwaliśmy się już potem do siebie. Nie mogliśmy znaleźć odpowiednich słów. Nie umiałem mu już nic powiedzieć. Wiedziałem, że nie było to wszystko łatwe, ale chciałem mu jak najmniej boleśnie mu to przekazać. Jednak wyszło jak zwykle.
_________________________________________________________________________________


Trochę się dzieje, a raczej wali :P
Pojawiła się sonda, mam nadzieję, że każdy z was zajrzy i poświęci 30 sekund, żeby oddać głos ;)
I oczywiście lecę z życzeniami :D
Zdrowych, wesołych, super świąt! Mnóstwo prezentów spełnienia marzeń i czego jeszcze chcecie :D