Witaj!

wtorek, 13 stycznia 2015

Epilog

"...Miłość nie miłością,
Jeżeli zmiana skłoni ją do zdrady,
Albo odstępca skusi niestałością.
O nie! Lecz miłość jest pochodnią trwałą,
Patrzy na burzę, niczym nie zachwianą;..."
William Shakespeare, Sonet 116

              Szedłem przez wielki park. Jako że, wiosna była w pełni, wokół było bardzo zielono. Wszędzie kwitły kwiaty, latały ptaki. Była to spokojna okolica, więc nie słychać było gwaru miasta. Było tam pięknie. Kroczyłem jedną ze ścieżek, która dążyła ku niewielkiej fontannie pośrodku ogrodu. Dróżka była pokryta białym żwirem. Gdy spojrzałem na prawo, rosły tam płaczące wierzby. Bardzo kojarzyły mi się z Babcią Wierzbą z Pocachontas. Na lewo, w oddali stała duża altana. Częsta tam przebywali pacjenci. Ja wolałem usiąść pod jakimś drzewem.
               Skręciłem w prawo. Wierzby rosły blisko muru, oddzielającego szpital od reszty świata. Nie straszył. Był porośnięty bluszczem, który nadawał mu pewnego uroku. Nie było widać szarego koloru ogrodzenia, tylko zieleń.
              Usiadłem pod jednym z drzew. Mogłem się tam ukryć i nikt nie mógł mnie znaleźć. Nie często ktokolwiek tam przychodził. Byłem tam tylko ja.
              W dłoni trzymałem książkę Agathy Christie „Morderstwo w Orient Expressie”. Znałem ją na pamięć, ale nie miałem nic lepszego do wyboru. Zacząłem to czytać. Chciałem jakoś się wyciszyć i uspokoić. Louis pojechał zaledwie pół godziny wcześniej. Nie wiedziałem, co mogłem ze sobą zrobić. Bezsensowne było czekanie, bo bym zwariował. Postanowiłem się jakoś wyłączyć.
          Przewracałem kolejne strony powieści. Jak zwykle bardzo się wciągnąłem. Jednak, co jakiś czas w mojej głowie pojawiał się wizja dziewczyny, która zaraz się pojawi. Musiałem to przepędzić z mojej głowy. Pozostawało mi tylko czekanie.
          Może mijał godziny. Nie pamiętam dokładnie. Park w pewnym momencie opustoszał. Nie zwróciłem na to na początku uwagi, ale w pewnym momencie mnie to zastanowiło. Pewnie wszyscy poszli już na obiad. Lekarze czasem pozwalali mi się odciąć od wszystkich. Byłem tam na nico innych zasadach. „Były agent MI6” i już wszyscy wokół mnie latali. Musieli to chyba robić. Ciekaw byłem czy O, jakoś się mną interesowała. Czy ciekawiła się, co się ze mną działo. Jednak gdyby się pojawiła w szpitalu, kazałbym jej się wynosić.
            Co jakiś czas poczułem powiew powietrza. Unosił on lekko moje włosy, ale od razu potem słabł.
Nie byłem świadom tego, że ktoś biegł pośród parku i mnie szukał.
Z przejęciem czytałem kolejne akapity książki.
Ta osoba stąpała pomiędzy alejkami i była zdesperowana, bo nie mogła mnie znaleźć. Związała swoje włosy, bo bardzo jej przeszkadzały.
Kolejne dialogi powieści, coraz bardziej mnie wciągały.
W końcu skręciła w stronę wierzb i znalazła swoją zgubę.
-Dzień dobry, czy mogłabym się dosiąść?- usłyszałem delikatny kobiecy głos. Zdziwiło mnie to, że ktokolwiek mnie tu znalazł.
-Proszę…- powiedziałem i zawiesiłem głos. Spojrzałem na postać, która stało koło mnie.
              Dziewczyna była dosyć wysoka i szczupła. Miał włosy w odcieniu ciepłego brązu, wpadającego nieco w blond. Spięte były one w kucyka, ale widać było, że robiony był w pośpiechu. Miała delikatnie karmelową cerę. Ubrana była w czarną bluzkę na ramiączka. Nie dziwiłem jej się, przecież było gorąco. Założyła też białą spódniczkę nieco za kolana. Była na bosaka. Widziałem, że była zdyszana, musiała przed chwilą biec. Jednak na jej twarzy pojawił się uśmiech.
            Nie wierzyłem, że ona tam stała. Nie potrafiłem zaufać swojemu umysłowi. Mógł znowu płatać mi figle, ale wierzyłem, że tak nie było.
         Niepewnie wstałem z miejsca, wypuściłem książkę z rąk. Staliśmy tam naprzeciwko siebie i obydwoje niedowierzaliśmy w to, co widzieliśmy. 1009 dni.
-Jade- wyszeptałem. Wtedy po jej policzkach zaczęły płynąć łzy, ale nie schodził z twarzy uśmiech. Odwzajemniłem go. Ona tam stała, dobry Boże, ona tam była.
               Dziewczyna podbiegła do mnie i zarzuciła ręce na ramiona. Od razu złapałem ją w tali i przyciągnąłem do siebie. Naprawdę ją wtedy przytulałem.
-Harry- powiedziała płacząc mi w ramię. Zaśmiałem się cicho.
-Tak Jade, to ja- oznajmiłem i usłyszałem jej śmiech. Odsunęła się ode mnie kawałek, żeby popatrzeć mi w oczy. Nadal płakała, ale ze szczęścia.
-Harry, obiecuję, że już nigdy cię nie zostawię. Błagam wybacz mi, że to zrobiłam. Kocham cię najmocniej na świecie- mówiła szybko. Bardziej bełkotała. Nie wytrzymałem i przyciągnąłem ją, żeby ją pocałować. Kiedy poczułem jej wargi na moich ustach, byłem w siódmym niebie. Całowałem ją bardzo delikatnie, byle jej nie stracić. Ona szybko odwzajemniła pocałunek i szeptała, co chwilę „kocham cię”. Nie mogłem przestać. Tak bardzo za nią tęskniłem. W dodatku to była moja, najprawdziwsza Jade. Myślałem, że umrę tam ze szczęścia.
-Ja ciebie też kocham- powiedziałem.
              Długa tam staliśmy i się całowaliśmy. Nie potrafiłem, nie umiałem przestać. Kiedy w końcu nieco się już ogarnąłem, chciałem z nią porozmawiać. Odsunąłem się od Leto. Ona nadal się we mnie intensywnie wpatrywała. Wzięła jeden z kosmyków moich włosów i założyła go za ucho.
-Zmieniłeś się- powiedziała. Usłyszałem to już drugi raz w ciągu jednego dnia.
-Ty też- zauważyłem. Ona się cicho zaśmiał.-Nawet nie wiesz jak tęskniłem- kiedy to powiedziałem, ona posmutniała.
-Chyba wiem. Strasznie źle się czuję z tym, że poniekąd przeze mnie tu jesteś- odparła i zaczęła mocniej płakać. Nie mogłem tego wytrzymać. Co z tego, że z tęsknoty za nią skończyłem w szpitalu? Nie obchodziło mnie to. Ona już wróciła i wszystko się zmieniło.
-Jade, nic nie szkodzi- wyszeptałem. Ona popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
-Jak to nic nie szkodzi? Zmarnowałam ci blisko 3 lata twojego życia. Wiem, że chciałeś się zabić- mówiła z przejęciem.
-Ale to już się nie liczy, teraz tu jesteś i nic nie ma znaczenia kochanie- uspokoiłem ją nieco. Na jej twarzy powrócił uśmiech.
-Już nigdy więcej cię nie zostawię. Moja głupia matka, już mi nic nie zrobi. Będę teraz tylko z tobą. Wiem, że stąd wyjdziesz- powiedziała, a ja poczułem, ze po moich policzkach też płyną łzy. Jednak byłem wtedy zbyt szczęśliwy, żeby się tym przejmować.
-Wyjdę stąd. Już wszystko będzie dobrze- wyszeptałem i ją przytuliłem. Nie umiałem jej wtedy puścić.
-Za wszystko dziękuj Louisowi. Znalazł moją menadżerkę i wszystko mi powiedział- wytłumaczyła mi. Aczkolwiek zaintrygowało mnie to, kogo Lou znalazł.
-Menadżerkę?- zapytałem. Jade odsunęła głowę i stykaliśmy się wtedy nosami.
-Udało mi się. Zostałam aktorką- oznajmiła. Olśniło mnie. Pewnie, dlatego Ayumi i Liz tak się podekscytowały, kiedy dowiedziały się, kim jest Jade.
-Gratuluję księżniczko- wyszeptałem.- Zawsze w ciebie wierzyłem- usłyszałem jej cichy śmiech.
-Tylko wiesz Harry, ja nic o tobie nie wiem- zauważyła z lekkim grymasem. Ja udałem, że nad czymś się zastanawiam.
-Nie mam pojęcia, jaki jest twój ulubiony kolor czy chociażby, kiedy masz urodziny- spostrzegłem. Jade wtedy się odsunęła i wyprostowała.
-Witam pana, mam na imię Jade Leto, liczę sobie 21 wiosen i mieszkam w Los Angeles- powiedziała i wyciągnęła do mnie rękę. Ja również udałem, że jestem poważny.
-Witam, ja nazywam się Harry Styles, mam 29 lat. Byłem agentem MI6, ale teraz skończyłem w wariatkowie- odparłem i potrząsnąłem jej dłonią.
-Mam nadzieję, że stworzymy zgrany duet, panie Styles- powiedziała Jade.
-Ja tez mam taką nadzieję, pani Leto- przytaknąłem, a na mojej twarzy pojawił się uśmiech. 

Nieraz dom z kart może się zniszczyć. Może zostać zburzonym,
a karty można rozrzucić, a ich szukanie może pochłonąć mnóstwo czasu.
Jednak nie znam takiego domku, którego nie można z powrotem złożyć.
Jedyny słowny zapis z dziennika Harry'ego Styles'a, byłego pacjenta szpitala...

_________________________________________________________________________________

Wszystko się kiedyś musi skończyć. Taki koniec był w planach od samego początku i żałuję, że się z wami rozstaję! To było moje pierwsze opowiadanie i w finalnej wersji, jestem z niego w miarę zadowolona...ALE....będzie mi was brakować!!!! Będzie mi brakować czytania waszych komentarzy, patrzenia na ilość wyświetleń i w ogóle całego blogowania!!! Rozstania się z moimi kochanymi, skrzywdzonymi przeze mnie bohaterami jest bolesne. Nie chciałam, żeby zawsze wszystko im się dobrze układało, bo...to...jest...życie! Czasem tak bywa, ale jednak wszystko się dla niektórych dobrze skończyło...
Możecie jeszcze napisać tu po raz ostatni, jak sobie wyobrażacie dalsze losy bohaterów. Możecie wyrazić swoje uczucia, jaki moment w całym opowiadaniu wam się najbardziej podobał, cokolwiek...
Żegnam czule...
Wróć....
JESZCZE NIE ŻEGNAM!!!! :D
Stwierdziłam,  że za bardzo będę za wami tęsknić i już teraz serdecznie was zapraszam na mojego nowego bloga, z totalnie innym, jeszcze bardziej pokręconym opowiadaniem!!!
Nie było jej przez 14 lat. 5114 długich dni bez mojej najlepszej przyjaciółki. 5114 nocy rozmyślania nad tym co zrobię, gdy Caroline się odnajdzie. A teraz...Jak mogę jej pomóc, żeby mogła zacząć żyć? Jak mogę to zrobić? Czy coś mi w tym pomoże?

Mam nadzieję, że spodoba wam się równie bardzo (może nawet bardziej) jak La Masion Des Cartes (o ile w ogóle wam się podobało :P)
Więc...do zobaczenia :D

wtorek, 6 stycznia 2015

Chapitre 43

             Bałem się przekroczyć progu pomieszczenia. Nie wiedziałem, co mogę poczuć, gdy znowu go zobaczę. Myślałem, że znowu powróci do mnie jakieś uczucie, jakim go darzyłem. Jednak starałem się wyrzucić tę myśl z mojej głowy.
            Wszedłem na świetlicę. Tam odbywały się wszelkie widzenia z bliskimi pacjentów. Często też mieszkający tu ludzie przebywali tam, żeby porobić coś w czasie wolnym. Nie lubiłem tam przychodzić. Wszędzie byli tam obecni przedstawiciele gatunku homo sapiens, którego nienawidziłem. Wtedy miało być inaczej.
            Pośrodku pomieszczenia siedziała jedna z pacjentek. O ile dobrze pamiętałem, miała na imię Veronica. Nie wiem jednak, na co była chora. Chyba miała jakąś traumę związaną z jakimś wypadkiem. Pamiętam za to doskonale, jak pięknie grała na wiolonczeli. Było to niesamowite. Uwielbiałem jej słuchać i może tylko, dlatego czasem tam zawitałem.
           Wtedy również grała. Nie znałem się na muzyce, ale było to przepiękne. Nie tylko ja słuchałem jej wspaniałego koncertu, bo jeszcze jedna osoba siedziała naprzeciwko wiolonczelistki. Louis.
           Chłopak siedział tyłem do mnie. Miał na sobie szarą marynarkę i czarne spodnie. O dziwo siedział wyprostowany, a nie garbił się jak to miał w zwyczaju. Zmienił też uczesanie, ale nie mogłem wtedy go konkretnie określić. Poczułem jak wszystkie mięśnie mi się napinają i sztywnieję. Nie mogłem w ogóle nic zrobić. To było bardzo dziwne uczucie. W końcu nie widziałem go od ponad roku. Nie wiedziałem nawet, co mogłem mu powiedzieć. Stałem tam przez dłuższą chwilę do momentu aż Veronica przestała grać.
           Louis nie poruszył się i ja też. Nie musiałem długo czekać, kiedy dziewczyna zaczęła się we mnie intensywnie wpatrywać.
-On- wyszeptała i wskazała na mnie palcem. Mój przyjaciel obrócił się w moją stronie. Wtedy mój oddech zamarł.
             Na twarzy chłopaka pojawił się lekki zarost. Miał małego loczka na głowie. Tak to w ogóle się nie zmienił. Pamiętałem każdy milimetr jego twarzy. Obydwaj wpatrywaliśmy się w siebie. Miał piękne błękitne oczy, dopiero wtedy to zauważyłem.
             Byliśmy jak zaczarowani. Żadnemu z nas nawet nie podniosła się klatka piersiowa. Nie wiem czy nawet mrugnęliśmy. Jednak to nie było, bo go kochałem. Wtedy definitywnie czułem, że był tylko przyjacielem. Nie mogłem się poruszyć, bo bałem się jego reakcji. Przecież mógł mnie nienawidzić. Wiedziałem, że poniekąd go skrzywdziłem. Nie ukrywam, było mi z tym źle, ale zrobiłem to dla jego dobra. Nie byłby szczęśliwy u mojego boku.
             W końcu wziąłem głęboki oddech. Musiałem cokolwiek zrobić. Ruszyłem do przodu, a wtedy Louis gwałtownie wstał. Złapałem go za rękę i zacząłem iść w kierunku drzwi. Prowadziły one do parku, chciałem żebyśmy byli sami. Nie chciałem mieć w około świadków.
             Kiedy znaleźliśmy się na dworze, skręciłem w lewo i stanąłem przy ścianie. Usiadłem i oparłem się o mur budynku. Louis zrobił to samo wyraźnie będąc zdziwiony moim zachowaniem. Jednak przez cały ten czas nie powiedział chociażby jednego słowa.
-Po, co tu przyszedłeś?- spytałem oschle. Sam nie wiem, czemu miałem taki ton głosu. Znowu go zraniłem, Boże, jakim byłem potworem.
-Zmieniłeś się- powiedział. Zdziwiłem się jego uwagą. Myślałem, że się wścieknie, ale on nadal był spokojny.
-Ty nie- zauważyłem, a on się delikatnie zaśmiał. Dziwił mnie jego spokój. Pocierał swoimi dłońmi o trawę. Wyczułem, że był jeszcze bardziej zdenerwowany niż myślałem. Starał się, żeby nie było tego widać, ale nie udawało mu się to.
-Przyszedłem się z tobą zobaczyć. Miałem nadzieję, że tym razem nie będziesz miał fochów i ze mną porozmawiasz- powiedział, a ton jego głosu był bardzo nerwowy, chociaż z jego twarzy nie schodził uśmiech. Igrał z moimi uczuciami.
-Nie miałem fochów. Chciałem, żebyś przestał o mnie myśleć- oznajmiłem. On oblizał wargę. Zaczął bawić się swoimi palcami. Wtedy uświadomiłem sobie jak wielką krzywdę mu zrobiłem. Odcięcie się od niego było najgłupszym pomysłem mojego życia.
-Przestać myśleć? Jak? Jesteś częścią mojego umysłu. Nawet gdybym chciał, co miesiąc przychodzą mi rachunki za twój pobyt tutaj. Jak mam przestać, do cholery? Nie popełnię tego błędu, co ty i nie zatracę się w alkoholu- oświadczył z wyrzutem. Poczułem, że chciał mnie urazić, a bardziej zacząć wytykać mi moje pomyłki.
-Ja nie wytrzymałem, zrozum- zacząłem się bronić w desperacji. Wtedy z jego twarzy zszedł uśmiech i pojawiła się gorycz. Jego oddech przyspieszył.
-Ja też nie wytrzymuję. Nie wytrzymuję świadomości tego, że ktoś mi bliski, nie walczy- oznajmił. Wtedy głośno westchnąłem.
-Nie mam po co żyć- oznajmiłem.
-Masz. Zaufaj mi, masz. Weź się do jasnej ciasnej w garść. Odstaw te leki i zacznij żyć. Czy tak trudno ci pojąć, że masz do tego prawo?- zapytał.
-Nie mam na to siły. Nie chcę tego prawa- wyszeptałem. Chłopak z impetem oparł się o ścianę. Widziałem na jego twarzy gniew i niezrozumienie.
-Nie jestem twoim psychologiem. Nie chcę ci prawić kazań o tym jak masz żyć. Przyszedłem, żeby coś ci przekazać- powiedział, a mnie wtedy zamurowało.
-O co chodzi?- spytałem.
-Dwa miesiące temu dostałem wezwanie do więzienia. Tomo już więcej nie będzie ci uprzykrzać życia, powiesił się- poinformował mnie ze stoicki spokojem.
                  Nie mogłem z siebie wydusić żadnego słowa. Tomo nie żył, odszedł. Nie potrafiłem w to uwierzyć. Czułem się dziwnie. Umarł człowiek, który mnie skrzywdził, a jednak nie cieszyłem się z jego śmierci. W dodatku sam się zabił. Może on nie wytrzymał presji. Miałem drobną nadzieję, że jego sumienie się odezwało, że nie potrafił żyć ze świadomością ile zła popełnił. Jednak jakoś nie wyobrażałem sobie jego, jako samobójcy. Z drugiej strony siebie też nie wyobrażałem, a spróbowałem.
-Tak po prostu mi to mówisz?- spytałem z ironią. On nieco złagodniał. Zdziwiły mnie jego zmiany nastroju.
-Tak. Tomo zostawił list-oznajmił.-Pisze tam o tym, jakim był złym człowiekiem, bla, bla, bla. Dla ciebie, nic ciekawego. Jednak jest coś, co ciebie zainteresuje. Tomo chciał cię przeprosić- oznajmił. Wtedy zacząłem się w niego jeszcze intensywniej wpatrywać. Chorwat wyraził skruchę? Myślałem, że nienawidził mnie. Ciekaw byłem, co było konkretnie w liście.
-Coś jeszcze?- zapytałem Louisa. On odchylił głowę i spojrzał w niebo.
-Napisał, że bardzo żałuje tego, co się stało. Nie do końca był świadom, jakie cierpienie ci zadał. Nie mógł spać w nocy, bo nawiedzały go koszmary. To wszystko go przerosło- mówił Louis. Nie wiedziałem, co miałem o tym wszystkim myśleć. Jego śmierć mnie nie uszczęśliwiła. Ale chyba nie powinna. Przeprosił mnie za wszystko, co zrobił. A ja? Ja nadal krzywdziłem i nie bolało mnie to. Czułem się okropnie.
             Siedzieliśmy z Louisem przez długi czas w ciszy. Nie byłem w stanie czegokolwiek powiedzieć. Chłopak też. Nawet nie zauważyłem, kiedy podkuliłem nogi do klatki piersiowej. W końcu Tomlinson wstał.
-Chyba będę się zbierać- oznajmił. Wtedy poczułem wewnątrz ogromną panikę. Nie chciałem, żeby odchodził.
               Z desperacji złapałem go za rękę. On na mnie spojrzał ze zdziwieniem.
-Zostań jeszcze trochę- powiedziałem. On lekko rozchylił usta, ale usiadł z powrotem.
-Jeszcze chwilę wcześniej nie za bardzo kwapiłeś się do rozmowy- oznajmił z wyrzutem. Wypuściłem głośno powietrze.
-Bo jestem głupi. Nawet nie zapytałem jak się masz, czy cokolwiek- odparłem, a na twarzy Louisa pojawił się delikatny uśmiech.
-U mnie jest wszystko dobrze, po staremu. Nie za wiele się u mnie dzieje- oświadczył. Wtedy zobaczyłem, że nadal trzymam go za rękę. Popatrzyłem na nasze splecione dłonie. Wpatrywałem się w nie zdecydowanie za długo. Louis spostrzegł to. Podniosłem głowę i napotkałem jego oczy. Boże, były przepiękne.
-Nie puścisz?-zapytał.
-Nie. Brakowało mi tu ciebie- oznajmiłem z lekko łamiącym się głosem. On wtedy delikatnie się uśmiechnął.
-O ile dobrze pamiętam, wolałeś żebyśmy zostali tylko przyjaciółmi- przypomniał mi. Nie obchodziło mnie to za bardzo.
-Cicho- mruknąłem i oparłem głowę na jego ramieniu. Pierwszy raz od bardzo dawna poczułem, że nie jestem w szpitalu psychiatrycznym. Czułem jakbym był w domu.
-Tęsknisz za tym? Za przytulaniem?- zapytał z rozbawieniem w głosie.
-Bardzo- powiedziałem cicho. On wtedy pogłaskał mnie po głowie. Nie mogłem się od niego oderwać. Ale w końcu, był tylko przyjacielem, prawda?
-Może już niedługo, będziesz miał to codziennie- na jego słowa gwałtownie się odsunąłem. Co on powiedział? Jakby zasugerował…Nie, ona nie mogła wrócić. Po takim czasie…Co on w ogóle bredził? Moje serce gwałtownie przyspieszyło. Wróć, prawie wypadło mi z piersi.
-O czym ty mówisz?- zapytałem z wyraźnym zdenerwowaniem w głosie. On nic nie powiedział, a z jego twarzy nie schodził uśmiech. Zaczęły mi się pocić ręce. Nie mogłem trzewo myśleć.-Louis, o co ci chodzi?- spytałem ponownie.
-Ja? Nic- odparł z udawanym zdziwieniem. Potem wstał i poprawił marynarkę. Od razu zerwałem się na równe nogi.
-Louis, gadaj- rozkazałem mu. On popatrzył na mnie spokojnie.
-Harry, naprawdę muszę już iść-powiedział i zaczął kierować się w stronę wejścia na świetlicę. Ruszyłem za nim i zatrzymałem.
-Czemu, mam już się nie czuć samotny?- zapytałem. On przewrócił oczami.
-Bardzo mi się spieszy. Muszę po kogoś jechać. Grzecznie tu czekaj i nie zabij się w międzyczasie- ostrzegł mnie. On powiedział, że ma po KOGOŚ jechać. Mój mózg pracował na zwiększonych obrotach. Czy znalazł Jade? Czy ona była właśnie w drodze do mnie? Nie mogłem uwierzyć w to, co się działo. Pierwszy raz od kilku lat pojawiła się realna szansa jej powrotu. Myślałem, że tam zejdę na zawał.
-Boże, Lou, czy chodzi ci o nią?- zapytałem z ekscytacją. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Zwariowałem.
                 Chłopak stanął na palcach i pocałował mnie w czoło.
-Będzie już dobrze, skarbie. Pamiętaj, że twoje szczęście jest dla mnie najważniejsze- odpowiedział niby wymijająco, ale dobrze wiedziałem, o co mu chodzi. Nie zatrzymywałem go dłużej. Nie mogłem się ruszyć. Stałem tam jak sparaliżowany. Czy to działo się naprawdę?
_________________________________________________________________________________


Co się dzieje? Co za szaleństwo? O czym ten Lou mówi?
Mam nadzieję, że zostawicie po sobie komentarz ;)



niedziela, 4 stycznia 2015

Chapitre 42

              Wziąłem tackę, która leżała na blacie. Śniadanie trwało w najlepsze, ale ja jak zwykle musiałem się spóźnić. Niby wcześnie wstawałem, ale stałem się kompletnie aspołeczny. Nie lubiłem rozmawiać z innymi. Na palcach jednej ręki mogłem wymienić ludzi, którzy mieli ze mną jakikolwiek kontakt.
               Podszedłem do jednej z kucharek i nie przypadkiem ją wybrałem. Kobieta była miła i wykazywała dużą empatię. Często mówiła mi miłe rzeczy, które lekko podnosiły mnie na duchu.
-Widzisz Harry, dzisiaj jedyną rzeczą, jaką mam ci do zaoferowania to płatki z mlekiem albo kanapki- powiedziała z uśmiechem. Nie musiałem go odwzajemniać, bo ona wiedziała, że czasem (zawsze) było to dla mnie ciężkie.
-To poproszę kanapki- odparłem po chwili namysłu. Kucharka położyła na talerzu kilka kromek chleba z pomidorem, szynką i żółtym serem. Zobaczyłem, że gdy kładła mi jedzenie na tacce, położyła obok kilka cukierków. Wtedy uśmiechnąłem się tak naprawdę, kobieta wiedziała jak poprawić mi humor.
-Tylko ma to zostać między nami- ostrzegła mnie, a ja cicho się zaśmiałem. Odszedłem od niej i rozejrzałem się po stołówce. Szukałem jakiegoś miejsca, gdzie było mało ludzi. Nie daj Boże, któreś z nich chciałoby ze mną nawiązać dłuższą rozmowę.
                    Kiedy w końcu coś znalazłem, udałem się do stolika gdzie siedziało trzech mężczyzn. Można było powiedzieć, że wszyscy byliśmy tam nienormalni. Każdy miał coś z głową, co go wykluczało ze społeczeństwa. Dlatego zamykano nas w takim miejscu jak szpital psychiatryczny.
                    Usiadłem na samym końcu stołu. Pacjenci spojrzeli na mnie…serdecznie. Jeden z nich nazywał się Steve. Facet miał przechlapane. Kiedyś poszedł sobie ze swoją narzeczoną do banku, mieli brać kredyt na zakup ich wspólnego mieszkania. I wtedy do budynku wtargnęli zamaskowani mężczyźni. Trzymali ich tam bardzo długo, a potem wzięli dziewczynę Steva za zakładniczkę. Policja była bezsilna, złodzieje ją zabili. Wtedy mężczyzna popadł w depresję i zachorował na agorafobię. Lekarze długo się z nim się siłowali, aż w końcu rodzina postanowiła, że lepiej będzie gdy zamieszka w szpitalu. Wtedy zaczynał wychodzić na prostą, ale, po jakim czasie? Napad miał miejsce 8 lat wcześniej.
                  Drugi miał na imię Dane. Na pozór wesoły i towarzyski chłopak. Jednak, gdy była noc, nie mogłem nieraz spać przez jego krzyki. Widział różne dziwne stworzenia, które go prześladowały. Nie pozwalały mu czasem normalnie funkcjonować. Nieraz słyszał rozmowy ludzi, kiedy sam przebywał w pomieszczeniu. Zwariował do tego stopnia, że żartował sobie z ów głosami. Jego schizofrenia była bardzo zaawansowana. Lekarze nie dawali mu cienia nadziei. Jednak mimo to, zawsze chodził uśmiechnięty i zadowolony.
                  No i był jeszcze Vincent. Nie mogłem z nim wytrzymać. Mimo tego, ze był miły i życzliwy, miałem ochotę go udusić. Cierpiał on na zaburzenie obsesyjno-kompulsywne . Był master pedantem. Do tego stopnia, że jak przez przypadek, przesunąłem jego ołówek o milimetr, usiłował mnie zabić. Rozumiałem, że to była choroba i sam byłem gorszy, ale ktoś musiał mnie irytować.
                  Mężczyźni uważnie mi się przyglądali. Starałem się na nich nie zwracać uwagi. Jadłem moje kanapki i skupiłem się na zaiście fascynującej ścianie.
-Hej Harry, co u ciebie?- zapytał Dane. Odwróciłem się w ich stronę. Musiałem odgarnąć moje włosy, ponieważ już mi bardzo urosły i sięgały do moich ramion.
-Nic- mruknąłem w odpowiedzi. On i tak się tym nie zraził.
-Wiesz, pytam, bo wyglądasz na zmęczonego i smutnego- zauważył. Nie miałem ochoty z nimi prowadzić jakiejkolwiek rozmowy, a nie chciałem być dla nich bardzo niegrzeczny.
-Zawsze tak wyglądam i wybaczcie mi, ale źle się czuję i nie za bardzo chcę z kimkolwiek rozmawiać- powiedziałem. Mężczyźni popatrzyli po sobie i widać było na ich twarzach zrezygnowanie.
                      Nagle przy stoliku pojawiła się dziewczyna. Jakby to jedna część szpitala powiedziała „wieszak”. Chorowała ona na anoreksję, a nie za bardzo tam takie jak ona lubiono. Były zazwyczaj wyzywane i wyśmiewane. Jednak ja lubiłem je, a szczególnie tamtą dziewczynę. Była miła i wydawała się mnie rozumieć. W dodatku nigdy się nie narzucała i nie prawiła mi kazań dotyczących mojego życia. Ja też tego nie robiłem wobec niej.
-O patrzcie, wieszak przyszedł- powiedział ze śmiechem Steve. Dziewczyna przewróciła oczami i nie zwróciła na nich uwagi. Usiadła naprzeciwko mnie i bawiła się jabłkiem, które trzymała w dłoni. To znaczy, jej śniadanie.
-Ten „wieszak” ma imię, a brzmi ono Liz, więc się odwalcie- powiedziałem ostro. Oni mocno się zdziwili. Wstali i odeszli ze stolika, coś jeszcze mówiąc obraźliwego w stosunku do dziewczyny. Ona już nie zwracała na to uwagi.
-Dzięki- odparła w końcu.
-Nie ma za co- oznajmiłem i powróciłem do jedzenia.
-Muszę ci coś powiedzieć- oświadczyła. Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Mój wyraz twarzy był pytający, więc nawet nie musiałem się odzywać.- Do naszego szpitala przyjechał taki cukiereczek, że nie wiem. Po prostu facet moich marzeń. Nawet nie wiesz, jaki jest przystojny- mówiła rozmarzonym głosem.
-Jest na twoim oddziale, prawda?- zapytałem krótko. Ona głośno westchnęła.
-Co ja poradzę, ze tacy faceci mi się podobają- zaczęła się tłumaczyć. Zaśmiałem się na jej słowa.
                 Liz była totalnym odmieńcem i przeciwieństwem mnie. Była żywa i nadpobudliwa, ale łączyła nas nienawiść do ludzi. W dodatku jak na osobę z jej chorobą, całkiem nieźle się trzymała. Jej cera nie była bardzo blada i zniszczona. Miała śliczne brązowe włosy. Nie wiedziałem, co ona robiła, że tak wyglądała, gdy nie dostarczała podstawowych wartości odżywczych. Podejrzewałem, że była wampirem.
-Co cię tak bawi?- zapytała z lekką złością w głosie.
-Wiesz, musisz się zaopiekować swoim cukiereczkiem, bo będzie miał tu spore problemy z resztą szpitala- ostrzegłem ją. Liz oparła się o krzesło i parsknęła.
-Dzięki skarbie, nie wiedziałam o tym- powiedziała z ironią. Uważniej przypatrzyłem się jabłkowi, które trzymała w dłoni.
-Panno Elizabeth, czy ma pani zamiar zjeść dzisiaj to śniadanie?- zapytałem, udając głosem pielęgniarkę, która pilnowała, żeby ona jadał. Liz wyprostowała się.
-Ależ proszę pani, ja naprawdę nie jestem głodna. W pokoju tak naprawdę trzymam tabliczkę czekolady i dlatego nie mogę już zjeść, a teraz wybaczy pani, ale muszę iść do toalety zwrócić ten kawałek, który przed chwilą zjadłam- zaczęła się tłumaczyć z udawanym przerażeniem Liz. Potem obydwoje się zaśmialiśmy. Nie miałem najmniejszego zamiaru zmuszać ją do zjedzenia tego jabłka. I tak by poszła do kibla i by się jedzenie zmarnowało, a tak to, mogłem ubić na tym jakiś interes. Czytaj: zjeść je.
-Dobra, mam jeszcze do ciebie jeden biznes- powiedziała i spoważniała. Nachyliła się, żeby być bliżej mnie.
-Jaki?- zapytałem.
-Słyszałam od Ayumi, że odzyskałeś zdjęcie- wyszeptała. No tak, ja też nie chciałem, żeby cały szpital się o tym dowiedział. Lekarz od razu by mi zabrał. Zastanowiłem się, czy mogę zaufać Liz. Bardzo chciała zobaczyć Jade, ale ja nie pokazałem jej mojej dziewczynki. Zbytnio bałem się, że ona też mogła mi ją zabrać.
-Owszem- przytaknąłem w końcu. Na twarzy kobiety pojawił się mały uśmieszek.
-Pokażesz mi ją?- zapytała nieśmiale.
                 Bałem się ją pokazać. Była tylko moja i nikt stąd nie mógł mi już jej zabrać. Liz mogłem jednak pokazać mój największy skarb. Do głowy wpadł mi pewien pomysł.
-Zjedz chociaż połowę jabłka- powiedziałem. Ona zaczęła się intensywnie nad czymś zastanawiać.
-Jak przytyję, a cukiereczek nie będzie chciał ze mną chodzić, to będziesz ze mną chudł, bo Jade jest warta tych kalorii- wycedziła przez zęby i zaczęła jeść owoc. Uśmiechnąłem się. Rozejrzałem się po całym pomieszczeniu. W pobliżu nie było żadnego lekarza. Wyjąłem, więc fotografię i podałem pod stołem Liz. Dziewczyna wzięła zdjęcie do ręki i uważnie mu się przyjrzała w pewnym momencie na jej twarzy pojawił się ogromny uśmiech. Oddała mi szybko Jade, a ja schowałem ją do kieszeni.
              Banan nie chodził z twarzy Liz i to mnie martwiło. Co ona takiego dostrzegła w Leto?
-Znasz ją?- zapytałem. Dziewczyna otworzyła buzię, żeby coś powiedzieć, ale usłyszałem czyjś głos za moimi plecami.
-Widzę, że miło się wam rozmawia- zauważył lekarz. Nie było to ten sam, który zajmował się mną od początku. Zmienił się on wraz z moim przybyciem do szpitala i był bardziej radykalny. To on mi ją zabrał. Nienawidziłem go bardzo mocno. Nie potrafiłem na niego nieraz patrzeć. Był moim największym koszmarem.
-Tak, ale właśnie stąd idę, wie pan, garderoba domaga się wieszaka- zażartowała Liz i zostawiła mnie sam na sam z tym potworem.
-Może jakieś witam?- zapytał z ironią. Zacisnąłem mocniej dłoń na zdjęciu, bo bałem się, że znowu mi ją zabierze.
-Nie jest pan wart- burknąłem i nie żałowałem tych słów. Usłyszałem westchnięcie lekarza. On bardzo dobrze wiedział, że go nie lubię, więc nie narzucał się, aż tak bardzo. W przeciwieństwie do mojego poprzedniego doktora, od razu mnie skreślił. Jakim cudem dopuszczono go do wykonywania zawodu, skoro taki był?
-Nie będę pana prosił, żeby je pan wziął, bo nie umie pani bez nich żyć- powiedział oschle mężczyzna i postawił przy mojej tacce flakonik z lekami. Nie mylił się, bo szybko je wziąłem i połknąłem.
-Rzeczywiście, ma doktor rację- dogryzłem mu. Nie widziałem jego miny, ale na pewno był wściekły.
-Przyszedł do pana niejaki Louis Tomlinson- gdy wypowiedział jego imię, cały się spiąłem. Przyszedł pierwszy raz od 5 miesięcy. Czego chciał ode mnie po tym czasie? Nie był na mnie na tyle zły, żeby o mnie zapomnieć?
              Normalnie kazałbym lekarzowi go spławić, ale poczułem dziwną chęć spotkania się z nim. Nie powinienem był tego robić, bo jego uczucie do mnie, mogło na nowo się odrodzić, ale nie potrafiłem się powstrzymać.
-Czeka w świetlicy. Powiedział, że to sprawa wagi…- zaczął mówić lekarz. Jednak nie pozwoliłem mu dokończyć. Wstałem z krzesła. Mężczyzna spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
-Pójdę do niego- rzuciłem i minąłem doktora. Tamten stał dalej, oszołomiony moim postępowaniem.
_________________________________________________________________________________


Właśnie dziś mam urodziny i postanowiłam z tej okazji dodać rozdział! Mam nadzieję, że wam się podoba ;)
I jeszcze mój blog został nominowany na Blog Miesiąca Styczeń!!!! Byłabym wam bardzo wdzięczna, gdybyście oddali na Spis Fanfiction swój głos na La Maison Des Cartes!
Do zobaczenia we wtorek! :D